– O matko! Co Ci się stało? – rzucam do córki, która weszła, a raczej wtoczyła się do mieszkania po ostatniej rowerowej wycieczce.

– Nic! Nic! Nic! – Wykrzykuje i płacze jednocześnie…, a wygląda trochę niecodziennie – krew leje się z nogi i łokcia, zadrapania na twarzy…

Jestem trochę wystraszona i zaniepokojona, pytam męża, co się stało, ale Wika wpada w jeszcze bardziej intensywne emocje i krzyczy, że nie chce, żeby odpowiadał. Później znów krzyczy, że ją boli…

– Ałłłła, ałłłła. Boli mnie. Boli.

– Widzę i słyszę, że cię boli. Jestem tutaj.

Przytulam, głaszczę po głowie. I tak przez jakieś dwadzieścia minut… W końcu proponuję wejście do wanny. Chcę spłukać ten piasek, krew, trochę ukoić ból i emocje, ale córka się nie zgadza. Siedzimy więc wciąż na podłodze, ale zaczynam czuć się już powoli trochę zmęczona. Mąż krąży nieco zdenerwowany…

I mi to wszystko zaczyna się nagle udzielać, a dokładniej rzecz biorąc – zaczynam temu ulegać. Bo oczywiście w naszym mózgu znajdują się neurony lustrzane, które działają w ten sposób, że gdy przyglądamy się czynności wykonywanej przez drugiego człowieka i widzimy, jak reaguje on w jakiejś sytuacji albo jakich emocji doświadcza, w nas samych naturalnie aktywuje się własny program neurobiologiczny. Ten sam, który prowadzi nas do wykonania podobnych działań albo podobnych emocji co u osoby, którą obserwujemy. Jednak to, co zrobimy z tym dalej, czy popłyniemy w skrajnych emocjach, np. w silnej złości i nie zatrzymamy jej, damy się jej porwać, zależy już tylko od nas… Wiem, że często trudno nie dać się porwać, ale można się tego uczyć i nauczyć stopniowo zatrzymywać w różnych okolicznościach (będzie o tym wpis, obiecuję ). Ja jednak właśnie w tej sytuacji zaczynam powoli się niecierpliwić i ulegać… Rodzi się we mnie złość…

Takie poczucie niemocy i zmęczenia przedłużającym się płaczem powoduje, że oddalam się od siebie i dziecka i (niepotrzebnie) wchodzę w spiralę myśli… Nie wiem, o co chodzi. Nie wiem, co się stało, dziecko krzyczy wniebogłosy, mąż chodzi jak tykająca bomba, córka nie chce, abym wiedziała o co chodzi. “Heloł! Co jest grane…?” – myślę. No i zaczyna się podążanie za starymi schematami. Że “jak to?”, “że ja mam nie wiedzieć i nie znać prawdy?”, “że jestem mamą i coś się przede mną ukrywa?”, “że jestem nieważna?”… No i “po co tyle płaczu?”, “że dlaczego nie ogarniamy tych ran, tylko tu siedzimy i siedzimy?”. Wychodzę więc przez chwilę na powierzchnię tego, co się dzieje, zamiast pozostać przy (szeroko pojętym) bólu dziecka. Nie wiem, czy w porę, ale nagle chwytam te wszystkie myśli. Łapię głębszy oddech i drugi. Za chwilę trzeci i kolejny.

Zanim wybuchnę i rzucę niepotrzebne: “no już, przestań, uspokój się!” albo wykrzyczę, że chcę wiedzieć tu i teraz, co się stało, że ja muszę to wiedzieć, bo tak i już; zanim włączę postrzeganie i działanie na poziomie, a raczej w łańcuchu – koniec płaczu -> mycie dziecka -> rzetelna informacja o tym, co się wydarzyło -> spokojna kolacja i tak dalej… czyli wszystko to, czego byśmy pewnie oczekiwali, POWRACAM i po prostu jestem przy niej. Naprawdę już trochę zmęczona… – jestem. Wiem, że tylko ja mogę wesprzeć dziecko, aby naruszona mocno biochemia jego ciała i mózgu, wróciła do stanu właściwej sobie równowagi.

Przecież teraz jakiekolwiek dyskusje i analizy nie mają sensu. Dziecko jest w stanie totalnego rozbicia emocjonalnego. Kortyzol blokuje myślenie, nie pozwala spokojnie pogadać. Córka znajduje się w stanie przetrwania. Gadzia część jej mózgu pozwala na ucieczkę, walkę, zmrożenie… Na nic więcej. Jestem więc i podłączam dziecko pod swój mózg po to, by pomóc mu osiągnąć spokój. Wiem, że tylko wówczas, gdy jestem blisko, w mózgu córki zaczynają wydzielać się dobroczynne opioidy oraz oksytocyna, przywracające stan harmonii w jej ciele i mózgu.

To niezwykłe. Mamy w sobie takie narzędzie, które pomaga mózgowi wzrastać i budować ważne połączenia, umożliwiające dziecku lepsze życie. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – trochę tak jest, że w tym mózgu wszystko się zaczyna i na nim się kończy… Bo jeśli pozwolić mu doświadczać ciągłego chronicznego stresu i pozostawiania dziecka w trudnych emocjach sam na sam, połączenia wspierające jego rozwój (emocjonalny, społeczny, psychiczny, intelektualny) nie powstaną. Będąc jednak blisko (możliwie często), wspieramy rozwój połączeń w mózgu, które pozwalają naszej latorośli m.in:

✔️lepiej radzić sobie ze stresem,
✔️rozumieć siebie i innych,
✔️cieszyć się lepszym zdrowiem psychicznym, emocjonalnym i fizycznym,
✔️dużo szybciej się uczyć,
✔️wzmacniać poczucie własnej wartości,
✔️budować dobre i konstruktywne relacje,
✔️podejmować się nowych działań i wyzwań.

I te wspaniałe rzeczy w życiu naszych dzieci nie wydarzają się w sytuacjach idealistycznych. Nie chodzi o bycie perfekcyjnym rodzicem, będącym zawsze blisko, zawsze w pełni spokoju i równowagi. Powiedzmy sobie szczerze – to jest zupełnie nierealne w świecie ciągłych wyzwań, zmęczenia, trudnych doświadczeń i własnej historii, która też ukształtowała tysiące naszych dorosłych nawyków i postaw oraz nie zawsze bezbłędnych przekonań…

Tutaj chodzi o stopniowe zbliżanie się do mechanizmów, jakie działają naszymi zachowaniami, nami samymi. Odkrywanie, skąd biorą się nasze emocje i co się za nimi kryje. Może potrzeba rozumienia i bycia rozumianym, bycia wziętym pod uwagę, widzianym, wzajemności, ciepła i miłości, których sami tak bardzo potrzebujemy… Zdolność zatrzymania się i uważność na innych to proces żmudny i wymagający. On nie następuje natychmiast, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jest powolny, ale niezwykle wspierający nas i nasze dzieci. Dlatego dziś tym wpisem chciałabym Wam pokazać i przypomnieć, że są ważne, ale i wszyscy potrzebujemy czasu by stały się częścią naszego życia. Czasu na uczenie się, często od nowa, komunikacji z innym; wspierania dziecka w trudnych dla niego sytuacjach i bólu, cokolwiek miałby on oznaczać; bezprzemocowego i nie wartościującego porozumienia z nim i ze sobą; bycia w bliskiej więzi, we wspierającej relacji – bez presji i konieczności nerwowego “odkrywania kart”…

***

Kiedy zostałam przy córce i jej emocjach, nagle otworzyły się przed nami możliwości podjęcia spokojnych działań. Wyregulowana zapytała, czy możemy wejść do wanny. Umyłam ją i opatrzyłam rany. Nie chciała się jednak otworzyć. Nie naciskałam. Ważne było dla mnie, że zaczyna czuć się lepiej. Poprosiła o kolację. Była przygnębiona, ale spokojna. Wiedziałam, że wydarzyło się coś trudnego dla niej. Na tyle trudnego, że nie chciała o tym opowiadać. Zasnęła wtulona w tatę…

Dopiero wówczas dowiedziałam się, że na ścieżce rowerowej córkę potrącił rowerzysta. Jechał bardzo szybko i zahaczył o rower moje córki. Nie oceniam tego jednak. To się stało. Nie szukam winnych. Nie występuję w roli sędziego, choć mam swoje zdanie i odczucia z nim związane…

Długo myślałam o tym, jak przerobić z córką to doświadczenie, ale przecież ona wciąż mi o nim nie mówiła… Czekałam cierpliwie kilka dni. Dopiero wczoraj wieczorem się otworzyła. Byłam szczęśliwa i zaskoczona, że to się stało. Głównie dlatego, że mogłyśmy pogadać o uczuciach; o różnych doświadczeniach i własnych przemyśleniach; o tym, co warto w takich, czy podobnych okolicznościach, a czego nie… Zrobiliśmy też w domu przedstawienie na podobny temat. Wika bardzo chciała wcielić się w rolę tamtego rowerzysty… Niewiarygodne było to, jak się zachowywała, kiedy się zatrzymała przy potrąconym przez siebie misiu… Dzisiaj rysowała swój rower i chłopca leżącego na ziemi, ale nie miała zgody, abym opublikowała rysunek… Tak czy inaczej przepracowujemy całe zdarzenie… Zupełnie swobodnie, a emocje jakby wciąż wybrzmiewają, przetaczają się…

Ot i historia. A właściwie jej część. Bo TO dzieje się dalej. Nic nie jest stałe. Ani człowiek, ani nieopisane możliwości jego niezwykłego wnętrza…

Ku pamięci i wierze w to, że uważne towarzyszenie i porozumienie pozbawione przemocy dają siłę i bardzo wspierają, choć może nie zawsze od razu się to dostrzega…

#niechuważnośćiporozumienieidąwświat ❤️

fot.pixabay

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *