Często pytacie mnie o to, jak udaje mi się łączyć pracę i rozwój zawodowy z domem i dwójką dzieci. Realizować dziesiątki małych i większych zadań i wprowadzać w czyn coraz to nowe projekty. Jak ja to wszystko ogarniam?
No więc nie ogarniam i akceptuję to, że nie ogarniam. Zazwyczaj akceptuję. 😅 A tak serio – kilka lat temu wprowadziłam do swojego życia nową jakość, która sprawia, że udaje mi się tym wszystkim zajmować.
Codziennie, niezależnie od przebiegu dnia i godziny, kieruję się ODPUSZCZENIEM. Kiedyś stale krążyłam wokół oczekiwań wobec siebie i innych. Wstawałam rano z założeniem, że niemal wszystko ułoży się po mojej myśli: dziecko (przykładnie) pójdzie na drzemkę, mąż wróci z pracy chętny do współpracy i działania. Ja obudzę się w doskonałym nastroju, pełna energii i inspiracji; wykonam 100% założonego wcześniej planu. W ogóle będę mamą, partnerką, przyjaciółką i panią domu, też na 100%. Czyli w sumie będę na jakieś 500%? 😅
Jakże okrutne było zderzanie się raz po raz z rzeczywistością. Jak bolesne i deprymujące…
Był taki czas, że nic nie działało. Goniłam w piętkę i gasiłam pożary. Byłam zmęczona i sfrustrowana. Nie cały czas, ale rytmicznie. Choć wciąż poza rytmem…
Tym bardziej bałam się sobie odpuścić. No bo jak to? Odpuścić sobie, skoro się nie wyrabiam? Kiedy nie wywiązuję się z umów, które, nota bene, sama ze sobą zawierałam?🤦🏻♀️ Stałe stawiałam sobie (i innym) nierealne oczekiwania.
Ciągle żyłam pod presją: „Więcej, szybciej, lepiej”, w pułapce umysłu, kroków i działań. Sądziłam, że „muszę”, „powinnam”, „natychmiast”. „Nie wolno”, „należy”, „już, zaraz”. I czułam jak słabnę z dnia na dzień, tygodnia na tydzień, miesiąca na miesiąc… Resztkami sił biegłam jednak dalej, nerwowo przyśpieszałam.
Ciało krzyczało, napinało się, chorowało. Relacje kulały. Zasoby malały.
I teraz chciałabym napisać: „I nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mój świat odmienił się nie do poznania”. Chciałabym, ale nie mogę, bo to nie prawda. 🤷🏻♀️😅
Historia była inna, choć równie interesująca. Pewnego letniego wieczoru, w poczuciu bezradności i potwornego przeciążenia, trzasnęłam drzwiami i z impetem wybiegłam do parku. Szłam przed siebie z wku*wem wyrysowanym na twarzy. Po którymś tam setnym metrze, zatrzymałam się nad rzeką. Wzięłam kilka płytkich oddechów, bo tylko na nie było mnie stać. Poprzeklinałam pod nosem, wrzuciłam do wody kilka dużych kamieni. Kiedy poczułam się trochę lepiej, usiadłam nad brzegiem kanałku i nagle zobaczyłam fragment podartej gazety. Nie pamiętam, jak dokładnie brzmiała treść sloganu, który wówczas przeczytam, ale idealnie wpisał się w ważny dla mnie przekaz: „jeśli nic się nie zmienia, trzeba coś zmienić”.
Zaśmiałam się pod nosem i pomyślałam: „Dobra, skoro nie działa, to, co dotychczas, zadziała coś nowego. No nie ma innej opcji”
I każdego dnia robiłam tylko jedną małą rzecz inaczej, niż zwykle. Coraz częściej podążałam za sygnałami, płynącymi z mojego zmęczonego ciała. Robiłam sobie krótkie przerwy.
Kiedy nie miałam weny i siły do pracy, włączałam plan minimum albo minimum planu minimum. Brałam głęboki oddech. Ćwiczyłam. Spacerowałam. Czasem po biurze, czasem po mieszkaniu. W najlepszym wypadku na świetnym powietrzu. Zatrzymywałam się w planowaniu. Nakręcaniu nowych aktywności, spirali myśli i zadań.
Czasem odpuszczałam sobie tylko na chwilę. Czasem na dwie i dłużej. I za każdym razem odkrywałam, że im częściej odpuszczam i im bardziej jestem dla siebie dobra, tym więcej mam siły i energii w codzienności. Jaśniej myślę, więcej widzę, lepiej czuję. Szybciej pracuję. Więcej realizuję.
I wychodzę do świata w paradygmacie obfitości. On odwdzięcza mi się tym samym.
A powszechne oceny, których tak bardzo się bałam typu: „leży i nic nie robi”, „myśli tylko o sobie”, „jest słaba i się nie nadaje” straciły na znaczeniu.
I mimo że nieraz wracają jeszcze schematy dawnych strategii, postaw i działań oraz reaktywnego „NIE” dla samej siebie i swojego ciała, coraz częściej pozostaje na nie uważna. I patrzę, jak kwitnie. Dojrzewa i wzrasta. Łagodnieje…