Wstałam o szóstej z lekkim wkur*em i mało przyjemną świadomością, że (znów) mam niewiele czasu na pracę i ogarnianie rzeczywistości, a mnóstwo zadań.
Usłyszałam plątaninę nakręcających się myśli typu: „Muszę”, „Nie zdążę”, „Mam tego dość”, „To bez sensu”…
I niemal w jednej chwili przyszło do mnie automatyczne: „Dobra, rzucam to wszystko. Skoro mam tak mało czasu, nie będę nawet zaczynać”.
Zmaterializowało się: wyłączyłam kompa i poszłam zrobić sobie herbatę.
Mąż wrócił z biegania. Spojrzał na mnie, rzucił spokojne: „Hej kochanie! i wszedł pod prysznic.
„Temu to dobrze. Ma czas na relaks i bieganie, a ja zapierniczam. To nie w porządku…”
Trochę oburzona i zniecierpliwiona pokręciłam się wokół myśli i przekonań, bombardujących mój o tak podenerwowany układ nerwowy. Poczułam się jak tykająca bomba.
“Ku*wa, ku*wa, ku*wa – ale jest mi trudno! – wykrzyczałam w głowie. Poczułam swoje zestresowane ciało, przyspieszony oddech, zaciśnięte mięśnie twarzy i dłoni i w końcu zakomunikowałam:
“STOP, zatrzymaj się Magda! „Nakręcanie się nie działa!”.
Wykonałam kilka szybkich przysiadów i brzuszków i zmachana usiadłam na pupie.
Poczułam jakby wybiła dwudziesta druga, a nie szósta piętnaście.
Zamknęłam oczy. Skupiłam się na świadomym oddechu i rozluźnieniu napiętych mięśni. Wyobraziłam sobie, że wchodzę pod ogromny wodospad, który zmywa ze mnie trud i troski i poczułam się dużo łagodniej.
Wstałam i uśmiechnęłam się do każdego kawałka siebie. Włączyłam komputer. Napisałam trzy strony książki i odpisałam na maile. Ugotowałam gulasz i z otwartością przywitałam budzące się dzieci.
Doszłam do miejsca czułości wobec siebie.
Przypomniałam sobie o tym, że asertywność to także: „STOP” dla buszującego w nas wojownika powinności. To zobaczenie go, otwarcie się na to, aby się wyszalał, ale także zatrzymanie go we właściwym sobie momencie i przetransformowanie w niosące ulgę: „sajonara”.
Spróbuj, to działa… I nie bój się, że nie zdążysz. Wciąż jesteś… Liczy się maleńkie tu i teraz, Kochana…