Wiesz, co istotnie poprawiło jakość mojego życia? Widzenie siebie najpierw.
Dawniej rzucałam się z mentalnymi pazurami na wszystkich wokół i skupiałam się na tym, że ktoś czegoś nie zrobił, a powinien to zrobić. Że mnie nie kocha i szanuje. Drwi z moich uczuć. Nie dba o moje potrzeby…
Później szłam za głosem tłumu mówiącym o tym, że nasz kraj jest do dupy, bo nas nie wspiera. Że politycy są do bani, bo myślą tylko o sobie. Że edukacja jest na najniższym światowym poziomie, a ZUS i NFZ nas wykończą…
I wędrowałam z wkurwem wytatuowanym na twarzy…
Aż w końcu poczułam ciągnący się za tym wkurwem smród, który sprawił, że się zatrzymałam. „Sprawdzę, co się tak smierdząco jara” – pomyślałam. I co zobaczyłam? Swój „skopcony” tyłek, układ nerwowy i cały organizm.
„No nie! Coś tu nie działa!”, „To, co robię, generuje coraz więcej napięć i awarii”, „Spróbuję coś zmienić…” i zmieniłam.
Zaczęłam od widzenia siebie i skupiania swojej energii na tym, że jestem i jestem dla siebie ważna; że mam prawo czuć i potrzebować; odmawiać. Opiekować się sobą w smutku, złości, lęku i radości. Słyszeć siebie w potrzebach, nawet, jeśli inni mnie w nich nie słyszeli i robić dla siebie małe dobre rzeczy.
Nie po to, aby coś komuś udowodnić albo coś od kogoś ostatecznie wydębić (łagodną drogą), ale z serca; z czułością dla siebie; po to, aby przyjąć siebie w pełni.
Poczuć to, czego chciałam od całego świata, najpierw w sobie – dbałość o to, co dla mnie cenne, szacunek dla własnych granic, uważność na emocje, uczucia i potrzeby. Na to, że są i mogę je wyrażać.
Przekierowałam swoją uwagę z tego, co poza mną, na to, co we mnie.
I wówczas wydarzyła się zmiana, dzięki której wychodzę do świata z miejsca czułości dla siebie. Dającej mi (ku zdziwieniu innych) wielką siłę, przepędzającej gradowe chmury, kruszącej najtwardsze skały i lodowce…
I mimo trudów codzienności widzę siebie w ciepłym świetle miłości.