Wyszłam z dziesiątek dołków i czuję, że żyję…

Jako mała dziewczynka i nastolatka wiecznie się ruszałam i wierciłam. Nie działało na mnie: „Usiądź spokojnie”, „Przestań się kręcić”, „Jedz i się nie ruszaj” (Czy takie słowa komukolwiek pomagają?).

Byłam potwornie wrażliwa. Na smaki, zapachy, dźwięki, a przede wszystkim krzywdę zwierząt i ludzi. Najczęstsze zdanie, jakie wypowiadałam jako dziecko, brzmiało: „Mamusiu, martwię się”. A miałam o co! W domu z tatą alkoholikiem bywało potwornie trudno. Strach o zdrowie i życie swoje i innych. Niewiele poczucia bezpieczeństwa, spokoju, przewidywalności. Gdyby nie empatyczna i kochająca bezwarunkowo mama, nie wiem, w jakim miejscu byłabym dziś.

Wyszłam z tamtych lat poraniona i poturbowana. Z zaburzeniami lękowymi i „nerwicą żołądka”. A ileż we mnie było wstydu i poczucia winy. Nieufności i niezrozumienia. Nie lubiłam siebie za to, jaka jestem (ruchliwa, wrażliwa, nadpobudliwa, zlękniona) i za to, z jakiego pochodzę domu. Nie umiałam siebie poczuć i przyjąć. Nie było tam miejsca na takie rarytasy. Ja nawet nie czułam, że jestem.

Za nic w świecie nie wierzyłam, że kiedykolwiek uniosę ręce wysoko do słońca w geście lekkości, czułości i uwolnienia. W geście uznania siebie z całym wachlarzem wyjątkowych cech, ugruntowań i predyspozycji. A przecież wciąż jestem ta samą sobą. W mojej istocie nic się nie zmieniło, choć czasem przejawia się inaczej. I nie! Wcale nie jest rajsko i idealnie, ale jest w byciu, czuciu, miłości i akceptacji. Wszystkich poznanych dotąd ruchomych cząstek mojego JESTestwa. Wyszłam z dziesiątek dołków i czuję, że żyję…

I z tym przesłaniem Cię dziś pozostawiam. Może się przyda, gdy ręce opadną, ciało przygniecie i nogi przestaną iść.
Kocham i nie przestaję…
Magdalena Boćko-Mysiorska
Fot. Krzysztof Kędracki