To nie jest tak, że kiedy uczysz się empatycznego podejścia do siebie i dziecka, to Twoje umiejętości zamkną się w powszechnym: „albo, albo”, czyli albo ogarniasz perfekcyjnie i jesteś mistrzem ZEN, albo „spieprzyłaś i się nie nadajesz”.
Miedzy słońcem i cieniem istnieje jeszcze półcień i właśnie jego potrzebujemy dostrzec, aby poczuć ulgę i nie zwariować w (i tak) zwariowanym świecie rodzicielskim.
Kiedy pracujesz ze swoją złością i teoretycznie wiesz, co robić, żeby dojrzale ją komunikować, to nie oznacza, że już nigdy nie powiesz czegoś, czego byś nie wybrała w spokojnych okolicznościach.
Jak Ci się „uleje”, to wybuchniesz – nie tylko dzieci mają ograniczoną pojemność układu nerwowego. I to nie NIE znaczy, że jesteś „złą matką” tylko „zmęczonym, zestresowanym i przebodźcowanym człowiekiem”, a czego potrzebuje ten człowiek? Pauzy, zatrzymania się i wyrozumiałości.
Posadzenia tyłka na krześle, podłodze albo kanapie i usłyszenia: „TO się zdarza”, „To normalne”, „Każdy się czasem potyka i upada”.
Zamiast więc sobie dowalać i wierzyć w każdą myśl, którą podpowiada Ci Twój fałszywy umysł, możesz przekierować uwagę na to, co jest prawdziwe – swoje emocje, uczucia, granice i potrzeby, i zapytać siebie: „Co czujesz?”, „Czego nie chcesz”, czy „Czego potrzebujesz”? i pobyć w miejscu, do którego przeniosą Cię odpowiedzi.
Możesz zostać tam swoim najlepszym przyjacielem i nieustannie przypominać sobie o tym, że nie ma „albo, albo”. Że jest „zarówno, jak i”. Że bycie człowiekiem wiąże się z różnymi doświadczaniami i żeby nie spalić się na słońcu, możemy poszukać plamy cienia. On jest ważny i wartościowy, tylko przez kawał życia wbijano nam, że bycie w nim, to jak niebycie, a teraz leczymy poparzenia…
Razem złagodzimy ten ból. Stopniowo złagodzimy ból istnienia…