Odpuszczenie sobie wygląda czasem właśnie tak.
Na śniadanie były kanapki, na obiad makaron z sosem pomidorowym, a kolacji już nawet nie nie pamiętam; każdy złapał to, na co miał ochotę i zjadł tam, gdzie chciał. Umorusane i śmiejące się przez pół soboty dzieci, mówią same za siebie…
Nie chcę już spiny w swoim życiu. Nie mam na nią przestrzeni. Zmęczyłam się nią. Owszem, nie lubię ślizgać się po piasku, ani przyklejać do podłogi, ale coraz więcej się do tego wszystkiego uśmiecham. Naprawdę przestało mnie to dotykać… Starzeję się chyba, ale jak przyjemnie!
***
Po drugiej stronie załączonych obrazków jest moje poczucie lekkości w ciele, zadowolenie z bycia tu i teraz i wewnętrzny spokój. Przypływ łagodności.
Myślę sobie, że koniec końców niska jest cena dobra płynącego z odpuszczania sobie. I – przy okazji – innym. Nie umiem nawet zliczyć, ile razy psuliśmy sobie nerwy i dobry flow przez nieustanną presję, pęd i zniewolenie…
Trzymanie wszystkiego pod kontrolą i związany z tym lęk oraz nerwowe dążenie do perfekcjonizmu potrafią drenować z energii. Odbierać radość z bycia, doświadczania i towarzyszenia. Oddalać od siebie i innych.
Odpuszczam sobie, kiedy ciało i umysł podpowiadają mi, że potrzebuję więcej czułości, wyrozumiałości i łagodności. Odpuszczam sobie, kiedy wku*wia mnie cały świat. Nie czekam na innych… Wiem, że za moją złością i irytacją, stoi coś, co prosi o usłyszenie i zauważenie. O empatię dla siebie. Prosi najpierw mnie – swojego najlepszego przyjaciela…
Za chwilę znów nadejdzie przypływ i zmyje trudy codzienności. Zabierze ze sobą to, co trzeba, a katharsis wydarzy się samo.
Wróci moc i jakość, o które co dzień tak bardzo walczymy. I obrazy się zmienią…
Jestem wdzięczna, że czerpię z nich wszystkich <3