Moje spełnienie kiedyś i dziś…

Moje wyobrażenie dobrego i szczęśliwego życia mocno ewoluowało w ciągu ostatnich piętnastu lat. 

Kiedyś chciałam mieć duży, pięknie urządzony dom z ogrodem i basenem, nowoczesny samochód, poczucie niezależności finansowej, rozumianej wówczas jako: „mogę pozwolić sobie na wiele, jeśli nie na wszystko”. Pragnęłam mieć dziesięć fakultetów (zrobiłam trzy 😃), napisać doktorat (mam połowę 😛); mieć sporo wolnego czasu dla siebie, męża i dzieci, wyjeżdżać do ciepłych krajów przynajmniej sześć razy w roku. Życzyłam sobie rajskiego życia w komfortowych warunkach; w luksusie.  

I żyłam w przekonaniu, że to wszystko (i jeszcze więcej) przyniesie mi i nam poczucie rzeczywistego spełnienia i satysfakcji… wolności i ukojenia. 

Kiedy zorientowałam się, że moje rozumienie zadowolenia z życia i niezależności w istocie niewiele ma z nimi wspólnego, zatrzymałam się. To nie była chwila. To był proces. Trochę jakby mocno rozciągnięte w czasie hamowanie. 

Ileż się wtedy dowiedziałam o sobie i świecie! O tym, że prawdziwa niezależność nie musi wiązać się z byciem zamożnym człowiekiem i możliwością pozwalanie sobie na wszystko, a raczej z zachowaniem stanu jasnego i spokojnego umysłu NIEZALEŻNIE od czynników zewnętrznych (np. zysku i straty). O tym, że liczne fakultety i obrona pracy doktorskiej nie dają wewnętrznej siły – MIMO WSZYSTKO. Nie świadczą o randze człowieka, są lub mogą być dopełnieniem wiedzy czy rozwoju, ale i nieskutecznym (niestety) lekiem na niskie poczucie własnej wartości. A tę karmić warto jednak akceptacją siebie swoich cech, uczuć, granic, potrzeb i emocji… unikalnych przeżyć i doświadczeń… 

I zobaczyłam w tym wszystkim swoje dzieci z perspektywy ich potrzeb, które, jak się okazuje, domykają się we wszystkim, co możemy im dać i co jest w NAS, w środku – w poczuciu bezpieczeństwa, bezwarunkowej miłości, uważności i bliskości. W autonomii i swobodnej eksploracji, radości z małych rzeczy, zatrzymania się przy liściu w parku, ślimaku na drzewie… W entuzjazmie; zachwycie nad tym, co w zasięgu ręki…

I nagle zawodowe tytuły, materialne bogactwo i dalekie podróże straciły na znaczeniu. 

Dziś odnajduję piękno we wdzięczności za siebie, zdrowe dzieci i rodzinę. W znajomości siebie, szlachetnej samoświadomości, otwartości na siebie i innych, języku serca pozbawionego hejtu i krytyki… W akceptacji siebie i tego, że czasem (albo nawet częściej) coś mi „się nie udaje”. W zrozumieniu, że w życiu nie zawsze jest tak, jak sobie zakładamy, a kiedy przestanie się nieustannie oczekiwać i zbyt wiele od niego wymagać, to można się w tym braku przewidywalności całkiem dobrze odnaleźć.  

W łagodności wobec siebie i innych rozumianej jako zobaczenie i usłyszenie tego, co ważnego kryje się za naszym (nie zawsze łatwym i przyjemnym) postępowaniem. 

W spacerach po lesie, promieniach słońca i deszczu, zwykłości dnia, chwili głębokiego oddechu, uważnym jedzeniu. 

W życzliwych relacjach… 

We wszystkim, co robię, i w NICNIEROBIENIU. W odpuszczaniu i wyrozumiałości względem siebie i innych. 

Oto moje bogactwo. Moje spełnienie.