– Hej córeczko. Jak się dziś masz? – pytam moje dziecko kilkanaście minut po tym, jak wstało.
– Źle. Nie wyspałam się i nic mi się nie chce! – odpowiada nieco podniesionym tonem.
– Ok, rozumiem i słyszę to zniechęcenie.
Chcesz się przytulić?
– Nie.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, jestem dla ciebie. Ok?
***
„Cisza” trwała dłużej niż godzinę. Moja córka przechodziła z kąta w kąt, pomrukując, bucząc i potykając się. Ze „wszystkim” była wyraźnie na nie, „wszystko” ją denerwowało.
Obrałam ziemniaki, upiekłam warzywa i placki. Utuliłam i nakarmiłam malucha. Byłam blisko córki i komunikowałam to, choć nie zawsze werbalnie. Dałam jej przestrzeń do tego, aby pobyła ze swoimi emocjami i odczuciami, ale też poczucie bezpieczeństwa, aby widziała, że kiedy zaczną ją przepełniać i przerastać, będzie mogła się pode mnie „podłączyć”.
Nie naciskałam, nie odbierałam jej zachowania jako czegoś wymierzonego przeciwko mnie. Ani jako treści świadczącej o mnie, jako mamie. Po prostu byłam w pobliżu. Dostępna fizycznie i emocjonalnie.
Podeszła do mnie przed południem i przytula się do mojej nogi. Usiadłam przy niej na podłodze, pocałowałam, a później pogadałyśmy o tym, że wszyscy TAK czasem mamy…
Kiedyś w podobnych okolicznościach (nie tylko w relacji ze swoim dzieckiem!) robiłam wszystko, aby kogoś zadowolić. Dopytywałam, głaskałam, nadskakiwałam. Rozbawiałam i sprawiałam przyjemności. I bardzo mocno mnie to wszystko spalało.
Z biegiem czasu uświadomiłam sobie, że NIE NA TYM polega budowanie więzi oraz trwałych i konstruktywnych relacji, a sam mechanizm przejmowania odpowiedzialności za czyjeś uczucia i emocje ma swoją historię.
Bycia wtłaczanym w poczucie odpowiedzialności za czyjeś samopoczucie, trudności i rozterki. Za dyskomfort i niezadowolenie naszych bliskich, wynikające z potyczek, których doświadczaliśmy jako dzieci.
Kiedy na co dzień obserwowaliśmy dorosłych uwikłanych niejednokrotnie w trudne związki i relacje. Przekraczających własne granice na rzecz spełnienia innych… Obwiniających i karzące samych siebie za każde drobne niepowodzenie.
Oczywiście, robili, co mogli, najlepiej, jak potrafili. Trudno ich za cokolwiek winić, podążali za przejętymi wzorcami i stereotypami.
Miewali ciche dni, odbierając sobie możliwość nawiązania porozumienia, odsuwali nas od siebie, kiedy robiliśmy coś nie tak, jak sobie wyobrażali. Ganili za słabsze stopnie i świadectwo pozbawione czerwonego paska. Kazali dawać cioci buziaka na powitanie, uśmiechać się, mimo smutku czy zniechęcenia. Tłumić złość i zachowywać się grzecznie. Zjadać posiłek do końca, by nie urazić babci…
Wiem, jak trudno się od tego wszystkiego uwalnia (jest to chyba niekończący się proces) i mimo że owoce poczucia coraz to większej niezależności smakują wybornie, nie chciałabym, aby moje dziecko musiało je zbierać. Pączkują i dojrzewają dłużej niż najbardziej wymagające rośliny świata. Często gniją, zanim jeszcze zdążymy nacieszyć się ich niedoskonałym pięknem.
Dlatego dziś dbam o to, aby nie przejmować odpowiedzialności za nastrój i przeżycia innych. Pozwalam swoim dzieciom na swobodne odczuwanie i przetaczanie się przez nie różnych emocji.
Nie obwiniam ich za to, że mam słaby dzień i źle się czuję. Nie wtłaczam w poczucie winy, kiedy zrobią coś niewłaściwego, choć zwykle o tym gadamy i szukamy alternatywnych rozwiązań.
Okazuję miłość bezwarunkowo, niezależnie od tego, czy coś mi się podoba, czy nie. Daje dzieciom bliskość i uważność na tyle, ile mogę i na tyle, na ile starcza mi zasobów.
I przestałam zadowalać wszystkich na siłę. Mogę i chcę wspierać, towarzyszyć w trudach codzienności. Otwierać się na usłyszenie i zobaczenia uczuć i stojących za nimi potrzeb. Szukać strategii zaspokajania ich. Ale NIE kosztem siebie.
A moc powracających stale schematów traci na znaczeniu…
I z tym przesłaniem Was dziś pozostawiam. Niech inspiruje i daje siłę. Teraz i zawsze… 
❤️