Idealni rodzice nie istnieją

Stałam tu nad brzegiem Wisły ponad 15 lat temu. Zlękniona, krucha, niepewna. Szukająca celu, siebie i szczęścia.

Myślałam wtedy, że szczęśliwy człowiek to ten, który stale tryska radością i tęczą; jest zamożny i pewny siebie; odważny i uśmiechnięty; nieustannie podbija świat. Nie doświadcza niepokoju, słabości, potknięć i upadków; wstydu, złości, smutku, żalu i zwątpienia. Jest okazem zdrowia, idealnego wyglądu i wspaniałej energii; nigdy się nie myli, zawsze wie, co zrobić i powiedzieć.

I przez lata dążyłam do tego wyidealizowanego obrazu nadczłowieka. Wylałam morze łez szukając go i nie mogąc dosięgnąć. Czułam lęk przed światem bez NIEGO. Wstyd, że nie potrafię GO doścignąć. Trud i złość, które przetaczały się przez moje biedne, schorowane wówczas ciało. Nie słuchałam go, lecz parłam do przodu. Nie chciałam zawieść siebie i innych.

„Uśmiech Magda!”, „Weź się w garść i ogarnij!”, „Trzeba być dzielnym i twardym!”, „Nie można się mazać!”, „Ty sobie nie poradzisz?!” – wybrzmiewały głosy z przeszłości. A ja tak bardzo w nie wierzyłam…

Ach, jak okrutnie świat obdarł mnie z istoty bycia i życia. Jak boleśnie zdeptał poczucie własnej wartości. Wtłoczył w powinności, krzywdzące przekonania i schematy. Zniszczył istotę i potencjał cudownej wrażliwości.

Odradzam się wciąż i na nowo. Spotykam się ze sobą po latach i opiekuję wszystkim, co we mnie żywe. Ukochuję w sobie tę kruchość i miękkość. Pozwalam sobie czuć złość, smutek i lęk. Świętować chwile radości i zwykłości. Jakże potrafi być zatrzymująco piękna…

Czuję sens w bezsensie. Moc w niemocy. Siłę w odpuszczeniu. Rozwój w niedoskonałości. Czuję, że to, co jest ma wartość, niezależnie od tego, jakie jest. Bo jest moje. Zwykle i autentyczne. Wyjątkowe, a jednocześnie tak bardzo podobne do innych. Kurewsko nieidealne i eteryczne. Żywe. Zmiennie. Szczęśliwe właśnie…

A łzy gorące przestały wypalać mi dziury w butach…