Stan niemocy, którego często doświadczamy, jest nieprzyjemny, ale może okazać się bardzo użyteczny. Możemy się w nim zatrzymać, wyhamować i rozejrzeć dookoła… Możemy zajrzeć w głąb siebie. Pobyć w tym, co czujemy. Sprawdzić, co jest dla nas ważne i o co nam chodzi. Poszukać strategii, które pomogą zadbać o niezaspokojone potrzeby. Albo nie szukać i po prostu być; bez nerwowego przyspieszania na zakrętach.
Niemoc jest zwykle stanem bezruchu, zastoju, zniechęcenia. Może wiązać się z gniewem i frustracją, wzmożonym poczuciem stanu zagrożenia, wyostrzonych zmysłów, walki lub ucieczki.
Jest trochę automatyczna, ale ostatecznie pozostaje w strefie naszego wpływu.
Umysł początkowo bez pytania nas o zdanie, decyduje o tym, jaką postawę przyjmiemy. Wybiera ją na podstawie naszego dotychczasowego doświadczenia, wdrukowanych wzorców postępowania i reagowania. Stanu fizjologicznego, emocjonalnego i psychicznego, w którym się znajdujemy. Etapu naszego życia i rozwoju (nasz mózg nie stoi w miejscu, on też się zmienia). Temperamentu, który pozostaje niezmienny (choć cechy temperamentalne przejawiają się inaczej).
Na to, jak odpowiadamy w różnych sytuacjach wpływa wiele czynników. I o ile łatwiej jest nam pamiętać o tym, że trawy nie ciągnie się w górę po to, by szybciej rosła i nie warto robić tego samego w kontekście naszych dzieci, o tyle często zapominamy, że to samo prawidło rządzi naszym dorosłym życiem. I próbujemy ściągać się z czasem; przeskoczyć samego siebie; przeformułować całe swoje życie i stać się mistrzem w zakresie zupełnie nowych umiejętności w rok albo dwa. Może i się da, ale z jakim efektem i jakim kosztem? Czy nie wyższym, niż życie tu i teraz z tym, co jest nam dostępne? Z tym, co już mamy? Bo mamy całkiem sporo.
Nawet jeśli jesteśmy na początku procesu przemiany, to mamy w sobie to, co najcenniejsze, aby jej doświadczać – życie i energią, którą ono niesie. Mamy w sobie naturalną zdolność do uczenia się, zatrzymywania i obserwacji. Obecności. Brania i przyjmowania. Próbowania, sprawdzania i wybierania. Potykania się i wstawania. Czucia…
Nie musimy pędzić. Dla kogo to robimy? Dla siebie? Dla dobra swoich dzieci? Chyba nie, bo życie w przymusie, stresie i pod silną presją nie przynosi nam niczego dobrego. Niesie napięcie, mało budujący osąd (“jestem beznadziejna”, “nie nadaję się na bycie mamą”) i poczucie winy (“że też jeszcze tego nie umiem!”, “jak mogłam to znowu zepsuć?). One też o czymś opowiadają, ale czy stale ich potrzebujemy?
Możemy zwolnić. Odpuścić. Ćwiczyć i uczyć się razem ze swoimi dziećmi. One tego, do czego zaprasza ich dzieciństwo. My tego, czego chcemy dla siebie, jako dorosłych. Być może we względnej uważności, ale też bez presji na nią. Kiedy przestajemy deptać sobie po piętach, uważność przychodzi sama. Można ją łapać; pobyć przy sobie i innych. Posłuchać swoich emocji i uczuć. Pogrzebać w potrzebach i zauważać małe rzeczy, które pozwalają nam je zaspokajać.
Dawne przekonania mówiące o tym, że dobry rodzic musi być zawsze na 100%, wszystko wie i rozumie, nigdy się nie myli, zawsze zachowuje spokój i równowagę; jego dzieci nie płaczą, są ciche i spokojne, mają wzorowe zachowanie i świadectwo z czerwonym paskiem, runęły w gruzach. Okaleczyły dorosłych, którzy nieraz żyją dziś w lęku, smutku, żalu i złości, trwających dłużej, niż krótką chwilę. W przekonaniu, że coś jest z nimi nie tak, że nie są ważni i wartościowi tacy, jacy są…
Słyszę ich w bólu i trudzie codzienności. Ślę ciepłe myśli i ocean łagodności. I niosę przesłanie mówiące o tym, że nie muszą działać szybciej i lepiej; więcej i idealnie. Nie muszą biczować się za każdy “błąd”. Mogą być w miejscu w którym są, tym, kim są w chwili obecnej i stopniowo zbliżać się do siebie…
❤️❤️❤️