Wstaję przed 6, aby spokojnie popracować. Córka budzi się prawie zawsze około 9:30 (taki typ :-)), rano mam więc dla siebie mniej więcej trzy godziny. Nazbierało mi się sporo zaległości. Zadań, których nie udało mi się ogarnąć w czasie, kiedy Wiktoria miała 5-tygodniową wakacyjną przerwę od przedszkola.
Otwieram komputer, popijając ciepłą wodę z cytryną.
Przedzieram się przez gąszcz mejli i wiadomości od Was (wybaczcie opóźnienia…). Piszę, ustawiam priorytety i umawiam spotkania. Analizuję listę artykułów, wywiadów, na które mam udzielić odpowiedzi, i plan pisania kolejnych fragmentów książki. Ustalam grafik na następne tygodnie…
Spoglądam na zegar. Wybija 7… Nic nie zrobiłam – myślę.
No prawie nic.
Ale ten czas szybko pędzi. Narasta we mnie napięcie.
Biorę więc kilka głębokich oddechów
(zawsze pomagają)
i pracuję dalej…
I nagle, wyrwana niczym ze snu, słyszę głośne nawoływanie mojego dziecka: „maaaaamo! maaaaaamo!”. No nie, nie wierzę! Akurat dziś! Jest 7.15. Mam ogrom pracy… To nie może być prawda… Nie tak miało to wyglądać – myślę.
– Mamusiu, chodź do mnie… No chodź, maaaamo!
– Idę, córeczko!
Czuję się trochę zawiedziona. Nie zdążyłam zrealizować nawet niewielkiej części planu… Nastawiłam się na „zadania”, „pracę”, „efektywność”… Nie udało się. Rodzi się we mnie złość…
– Dzień dobry, córeczko! – mówię nieco rozdrażnionym tonem.
– Mamusiu, poczytasz mi? Zrobimy razem ciastolinę? Upieczemy babeczki, bo wczoraj mi obiecałaś, że dziś upieczemy?
– Tak, powiedziałam, że razem coś upieczemy. Wolałabym jednak zrobić to na spokojnie już wieczorem, ponieważ…
– Ale ja chcę teraz. Obiecałaś, obiecałaś!
– Widzę, że to dla Ciebie ważne. Lubisz ze mną gotować?
– Tak! I robić babeczki i ciastka. Chcę teraz, teraz. I teraz mi poczytaj. Zrobimy ciastolinę?
Córka wstaje i szarpie mnie za rękę. A we mnie zaczyna się już gotować.
– Mamo, mamo. No chodź.
– Córeczko, szarpiesz mnie za rękę. Kiedy to robisz, ja się denerwuję, bo nie lubię, gdy ktoś mnie tak ciągnie i szarpie. Chciałabym…
Przerywa mi…
– Chodź szybko do kuchni, będziemy robić babeczki.
– Widzę, że chcesz teraz piec muffiny. Wiem, że lubisz się ze mną bawić i…
Nie zdążyłam dokończyć.
– No chodź, mamo – krzyczy poirytowana.
Nie mogę złapać kontaktu z dzieckiem. Nie udaje mi się wykorzystać swojej wiedzy, aby dojść z nim do porozumienia… Czuję, że bomba za chwilę wybuchnie. Córka zaczyna podnosić głos, we mnie też wszystko już drży, ale zaciskam zęby… Wiem, że jeśli się uniosę, nici z naszego porozumienia. Wiem, że jeśli krzyknę, zranię ją i siebie samą. W dodatku do niczego konstruktywnego nie dojdziemy. A po wszystkim będę się jeszcze borykać z poczuciem winy i brakiem wiary we własne rodzicielskie umiejętności.
Córka wciąż kurczowo się mnie trzyma. Widzę, jak bardzo potrzebuje autentycznego kontaktu… Ale czuję, że teraz się nie dogadamy… Pozwalam dociągnąć się do kuchennego blatu. Chce mi się jednocześnie płakać i krzyczeć, ale powstrzymuję się. Nerwowo wystawiam z szafki sitko, miskę, kubek i mąkę.
– Możesz przesiewać. Ja idę na chwilę do toalety – rzucam. Biegnę do łazienki i zamykam za sobą drzwi.
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Oblewam się zimną wodą. Klnę w myślach. Znowu oddycham. Najpierw płytko i nerwowo, z czasem coraz wolniej i głębiej. Powoli wracam do siebie… Siadam na rancie wanny.
Magda! – mówię sama do siebie. – I po co ci były te oczekiwania? Po co to napięcie? Ono nie rodzi się samo, z niczego… To my sprawiamy, że się pojawia i wzmaga. Narzucamy sobie presję czasu, zadań, obowiązków. Przymus wykonania określonych rzeczy w konkretnym czasie. Oczywiście pewne rzeczy nie zrobią się same. Ani w domu, ani w pracy. Zwyczajnie trzeba się o nie zatroszczyć. Obiad, pranie, sprzątanie, zakupy, obowiązki zawodowe… No jakoś trzeba sobie z tym radzić, ale do cholery po co wywierać na sobie tak dużą presję i wiązać się oczekiwaniami…? Czy współczesność i bycie rodzicem nie są wystarczająco wymagające…?
Takie nastawienie, że zdążę, że muszę, że się uda, że ogarnę na czas może okazać się niezwykle frustrujące i krzywdzące zarówno dla nas, jak i dla naszych dzieci m.in. dlatego, że:
- wywołuje stres i poczucie nieustannego zdenerwowania, a w rezultacie odbiera możliwość regulacji emocji (swoich i dzieci),
- odbiera okazję do nawiązywania kontaktu z dziećmi i budowania z nimi empatycznej relacji,
- powoduje, że ta część mózgu dzieci, która jest odpowiedzialna za zdrowie emocjonalne i psychiczne, nie rozwija się właściwie,
- przyczynia się do obniżenia jakości zdrowia i odporności psychicznej (badania jasno pokazują, że zarówno dzieci, jak i rodzice narażeni na długotrwały stres częściej chorują, mają tendencję do obniżonego nastroju, chronicznego zmęczenia, a nawet stanów lękowych i depresji),
- nie pozwala jasno myśleć i znajdować sensownych rozwiązań w trudnych okolicznościach.
Te nasze małe i większe oczekiwania nierzadko okradają nas samych także ze zdrowego poczucia własnej wartości i sprawczości. Bo przecież skoro nam się nie udało dokonać czegoś w określonym czasie i w narzucony sobie sposób, to często znaczy to dla nas (tak to interpretujemy, choć to nie jest prawdą), że jesteśmy trochę do niczego, że nie dajemy rady, że nie jesteśmy wystarczająco dobrze zorganizowani i kompetentni… Wciągamy się więc wciąż i na nowo w wir krytycznych myśli na swój temat, sądząc, że są one zgodne z rzeczywistością… A nie są! Zapewniam Was, że nie są…
***
Wracam do dziecka.
Wchodzę do kuchni po dosłownie 3 minutach. Młoda spokojnie przesiewa mąkę, spogląda na mnie i uśmiecha się… Dookoła totalny bałagan, ale to nic.
– Przesiałaś już całą mąkę na muffiny. Teraz możemy dodać pozostałe składniki.
– Mogę rozbić jajka?
– Tak, jasne. Zaparzam je już i podaję ci.
…
– Wyspałaś się, córeczko?
– No, i miałam sen, że mam urodziny i jem tort.
– Super, jak wyglądał?
– Był z samej czekolady. I miał dwa koniki. Ale ty nie mogłaś go jeść, bo miał gluten.
– Ale pozostałym smakował?
– Tak.
– A kto był na twoich urodzinach?
– No wszystkie dzieci były i babcie, i wszyscy…
– To musiały być naprawdę piękne urodziny, córeczko…
I w taki oto sposób wróciłyśmy do kontaktu i relacji. Rozmawiałyśmy też o sytuacji, która wydarzyła się rano. Opowiedziałam córce o swoich odczuciach i emocjach. Zapytała, czemu byłam zdenerwowana. Pomówiłam z nią otwarcie o presji, którą sama sobie narzuciłam, oraz o swoich przekonaniach… Później gadałyśmy o złości i odkrywaniu tego, jak ją odczuwamy w ciele, skąd się bierze i jak ją rozumieć/jak sobie z nią radzić…
Dużo ciekawych rzeczy usłyszałam od swojej córki. Kiedy dzieciom pozwala się mówić i swobodnie wyrażać, udostępnia się im przestrzeń, w której są uważnie wysłuchane i wsłuchuje się szczerze w to, co potrzebują powiedzieć, dużo można się od nich nauczyć. I praktycznie zawsze okazuje się, że one dobrze wiedzą, jak warto postępować w różnych konfliktowych sytuacjach, aby nie ranić innych i jednocześnie nie naruszać własnych granic… I żyć zgodzie ze sobą.
Czego prawdopodobnie zabrakło dzisiejszego poranka?
To, czego mogło zabraknąć, to autentyczny kontakt, moja obecność i uważność… Skupiłam się na celu, na panicznej potrzebie realizowania kolejnych zadań. Byłam głęboko przeświadczoną o tym, że TO przecież nie może się nie udać. Że wszystko MUSI potoczyć się po mojej myśli, zgodnie z moimi życzeniami. W rodzicielskiej praktyce takie podejście naprawdę nie najlepiej się sprawdza. Nie popadając w przesadę, można stwierdzić, że jest ono po prostu nonsensowne. Jednak nieustannie w nie wpadamy…. Oczekiwania, które sobie i (co gorsza) innym narzucamy, odbierają nam przestrzeń prawdziwego porozumienia. A później wpadamy w koło trudnych do opanowania stanów i kręcimy się w tym kole dopóty, dopóki nie osiągniemy apogeum… A wtedy cierpimy i my, i nasze dzieci… Cierpi nasza relacja…
Chciałam dziś zainspirować Was do oswobodzenia się z tej presji i własnych oczekiwań. Do zakładania możliwego… Oraz do wyrozumiałości względem siebie samych. Bo dużo się dziś mówi o empatii wobec dzieci, a ja mam wrażenie, że za mało wspomina się o zaopiekowania się samym sobą – dorosłym…
A jeśli coś się Wam w danym momencie nie uda i zdarzy się Wam wybuchnąć – zaakceptujecie to. I gdy już się wyciszycie, porozmawiajcie z dzieckiem i przeproście je za to, że nie byliście wystarczająco wrażliwi i cierpliwi. I wybaczcie sobie. Wszyscy doskonale wiemy, że idealne rodzicielstwo istnieje tylko na pierwszych stronach gazet i w świecie mediów społecznościowych.
Tak jak napisałam w ostatnim artykule, w prawdziwym życiu rodzica padają ulewne deszcze, rozpętują się burze i wybuchają wulkany… Z takimi żywiołami nie da się walczyć, można je jednak przyjąć takimi, jakie są, i otworzyć się na wartość tego, że są. A później na nowo rozkoszować się słonecznym krajobrazem harmonii, bezwarunkowej miłości i zaufania…
Ściskam Was
Magda