Dzieci w szkołach skazane są na niepowodzenia…

Szkoły:

  • zapewniają, że chcą, aby wszystkie uczęszczające do nich dzieci stawały się prawdziwymi liderami; aby zdobywały wiedzę, która ma pomóc im zrealizować wyznaczone cele i marzenia w przyszłości.
  • stawiają jednak przed dziećmi nierealnie wysokie wymagania i niemalże co dzień przepełniają je strachem.
  • odbierają młodym ludziom wszystko to, czego potrzebują oni, by móc naturalnie się uczyć, rozwijać i spełniać się w swojej dorosłości.

Społeczna funkcja szkół

„[…] podstawową funkcją społeczną szkół jest klasyfikowanie, czyli ocenianie, szeregowanie, ustawianie dzieci w hierarchii, dzielenie ich na wygranych i przegranych. Wszystkie współczesne społeczeństwa, jak większość społeczeństw przeszłości, podzielone są na nielicznych wygranych i licznych przegranych, nielicznych „decydentów”, którzy wydają rozkazy, oraz resztę, która się im podporządkowuje. Oczywiście, nie zawsze jest łatwo określić granicę między wygraną i przegraną. Granica przebiega w umyśle. Ludzie, którzy naprawdę czują się wygrani, są wygrani, niezależnie od tego, co myślą o nich inni. Ci, którzy czują się przegrani, są przegrani. Ludzie wykonujący z miłością i dumą pracę, którą naprawdę chcą wykonywać, sami siebie zaliczają prawdopodobnie do zwycięzców, nawet jeśli są niezamożni. Inni, nawet jeśli są bogaci i odnoszą sukcesy, mogą się czuć przegrani, ponieważ nienawidzą swojej pracy, lub też czują zawiść w stosunku do tych, którzy są jeszcze wyżej niż oni.

Zwycięzcy i przegrani

Większość ludzi zgodzi się jednak, przynajmniej zasadniczo, co do tego, co odróżnia zwycięzców od przegranych. Zwycięzcy nieczęsto muszą się martwić o pieniądze i mogą kupić większość rzeczy, których potrzebują lub które chcą kupić. Zwycięzcy mogą snuć plany na przyszłość swoją i swoich dzieci, mając nadzieję na ich realizację. Nie żyją, jak większość ludzi, na łasce losu, na krawędzi katastrofy. Zwycięzcy mają pewną kontrolę nad swoją pracą, nie spędzają całego swojego czasu na wykonywaniu poleceń kogoś innego. Cieszą się prywatnością, przestrzenią, wyborem, przeżywają swoje życie z godnością. Prawo jest na ich usługach. W kontaktach z innymi traktowani są na ogół uczciwie, uprzejmie i z szacunkiem. Krótko mówiąc, mogą myśleć: „Liczę się, coś znaczę”. Przegrani – z drugiej strony – nie mogą dokonywać wielu wyborów i nie mogą snuć planów na przyszłość. Mają niewielkie możliwości zabezpieczenia samych siebie i swoich rodzin i znikomą kontrolę nad swoją pracą, będąc zmuszonymi do wykonywania poleceń kogoś innego.

Osiemdziesiąt procent stanowisk, które zostaną obsadzone w ciągu następnych dziesięciu lat, związanych będzie z pracą niewymagającą nawet licencjatu. Większość ludzi, którzy dostaną tę pracę, będzie się czuła jak przegrani, zwłaszcza jeśli (jak wielu) zainwestowali swój czas i pieniądze w uzyskanie dyplomu college’u. By zapewnić spokój i trwałość takiego układu społecznego, każde społeczeństwo podzielone na wygranych i przegranych musi przekonać przegranych, że ten stan rzeczy jest nieunikniony, a metoda selekcji wygranych i przegranych jest sprawiedliwa – innymi słowy, przegrani zasłużyli na przegraną. Kiedyś wygrana i przegrana były kwestią przypadku – wynikały z urodzenia. Współczesne społeczeństwa, dokonując selekcji, polegają w coraz większym stopniu na Szkołach. Jednocześnie ludzie, którzy kontrolują społeczeństwo, w naturalny sposób dążą do tego, by wygrani wybierani byli w sposób nienaruszający istniejącego porządku społecznego – krótko mówiąc, aby większość wygranych była dziećmi wygranych, a większość przegranych dziećmi przegranych.

Strach hamuje naturalny proces uczenia się

Szkoły muszą więc organizować wyścig, w którym wygrywają głównie bogate dzieci, lecz który będzie jednocześnie akceptowany jako sprawiedliwy przez większość ludzi niezamożnych. Patrząc na to całościowo, można powiedzieć, że robią to doskonale. Wielu edukatorów zaprotestuje, że oceny i sprawdziany nie służą selekcji i klasyfikacji, lecz jedynie pomagają dzieciom uczyć się, nauczycielom zaś pomagają w służeniu dzieciom pomocą w uczeniu się.

Niewątpliwie wielu nauczycieli szczerze w to wierzy – tak jak ja wierzyłem przez wiele lat mojej pracy jako Nauczyciel – ale to nieprawda. Każdy uważny i myślący nauczyciel szybko orientuje się, obserwując własną pracę – jak ja się zorientowałem – że strach hamuje proces uczenia się. Dziecko biegłe w uczeniu się musi ufać światu i wierzyć, że jest w stanie sobie z nim poradzić. W książce „How Children Fail” pisałem o tym, jak nawet „bystre” dzieci zachowują się wówczas, gdy tracą pewność siebie. Wzbraniają się przed nowymi doświadczeniami, zamiast śmiało po nie sięgać. Często bronią się przed groźbą i wstydem porażki w jedyny sposób, jaki znają – celowo poddając się. Strach nie tylko uniemożliwia dzieciom (i dorosłym) wykorzystanie swoich umysłowych możliwości, lecz prawie na pewno na najbardziej podstawowym poziomie biologicznym całkowicie blokuje pracę mózgu. Nie wiemy dziś jeszcze z całą pewnością, co dzieje się – chemicznie i elektrycznie – kiedy przekształcamy doświadczenie we wspomnienie, przywołujemy zdarzenia z przeszłości, budujemy sieć powiązań, wychwytujemy wzorce i schematy, konstruujemy wreszcie modele w naszym umyśle, wszystko to na podstawie tego zapamiętanego doświadczenia – krótko mówiąc, kiedy myślimy.

Cokolwiek się jednak wówczas dzieje, przestaje się dziać pod wpływem strachu. Wiedząc o tym, zdawałem sobie sprawę, że tak długo nie mogę pomóc moim słabym uczniom uczyć się, jak długo nie jestem w stanie zmniejszyć ich lęku i pomóc im w odzyskaniu czy też odbudowaniu części ich zaufania do samych siebie. Aby to osiągnąć, musiałbym zrezygnować ze sprawdzianów. Strach przed klasówką blokował ich umysły na długo przed tym, zanim pytania zostały faktycznie rozdane. Ze strachu wypadali znacznie gorzej, niż pozwalała im na to faktyczna znajomość tematu, a wstyd z powodu wyników egzaminu utwierdzał ich tylko w przekonaniu, że są zbyt głupi, by się uczyć. To była równia pochyła. Jedynym sposobem na zahamowanie i odwrócenie tego procesu było zaprzestanie przeprowadzania egzaminów. Jednak szkoła, choć bardziej przyjazna uczniom niż większość szkół, nie pozwoliłaby mi na to. I tak byłem ustawicznie atakowany i ostatecznie zostałem zwolniony za przeprowadzenie zbyt małej liczby testów. Kiedy przez jakiś czas udawało mi się nie robić klasówek, nawet najgorsi uczniowie zaczynali odzyskiwać nieco pewności siebie, siły i inteligencji. Prędzej czy później musiałem jednak zapowiedzieć kolejny test i widziałem, jak na moich oczach dzieci ze strachu wycofują się i głupieją.

Jest niezwykle ważne, by nauczyciel dawał uczniom wsparcie emocjonalne, kiedy poznają nowe terytoria i po raz kolejny podejmują ryzyko. Próbowałem zaoferować takie wsparcie moim uczniom, zachęcając ich do mówienia o ich obawach i może nawet do przezwyciężania ich. W jaki jednak sposób mogłem wesprzeć ich emocjonalnie, skoro to ja byłem źródłem zagrożenia? Gdyby ktoś inny przeprowadzał te klasówki i wystawiał oceny, mógłbym może pomóc im uporać się z tym problemem. Ale to ja przeprowadzałem te sprawdziany, to ja zaznaczałem na czerwono ich pomyłki i przekreślałem błędne odpowiedzi. Nic dziwnego, że cały czas były przestraszone. Podobnie jak niezliczeni inni Nauczyciele sądziłem, że ze względu na moje dobre intencje dzieci nauczą się ufać mi, a nie obawiać się mnie. Ale jaki był dla nich pożytek z moich dobrych chęci, kiedy tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, wciąż robiłem coś, co wyrządzało im prawdziwą krzywdę?

Dzieci w szkołach skazane są na porażkę…

Szkoły twierdzą – i wielu pracowników oświaty w to wierzy – że naprawdę chcą, by wszystkie dzieci odniosły sukces, by nauczyły się wszystkiego, czego Szkoły próbują je nauczyć. Gdyby jednak gdzieś kiedyś jakiś Nauczyciel zdołał wykonać pracę, za którą mu się płaci, i nauczył te wszystkie dzieci wszystkiego, czego miały się nauczyć, musiałby wystawić im wszystkim piątki. Wkrótce ktoś wyżej w szkolnej hierarchii zainteresowałby się, dlaczego właściwie wszystkie dzieci dostają piątki. Gdyby nauczyciel upierał się, że jego oceny są sprawiedliwe, a uczniowie naprawdę nauczyli się wszystkiego, czego ich uczył, usłyszałby: „Zatem nie wymagasz wystarczająco dużo. Podnieś im wymagania, postaw przed nimi jakieś wyzwania! Ucz więcej!”. Niezadowoleni byliby również rodzice jego uczniów. Rodzice przekonani, że ich dzieci naprawdę zasłużyły na piątkę, wykrzykiwaliby wściekle: „Jeśli wszystkim innym dzieciom stawia Pan piątki, to piątki mojego dziecka stają się bezwartościowe. Żaden dobry college nie zwróci na nie uwagi!”. Większość pozostałych rodziców stwierdziłaby: „Wiem dobrze, do cholery, że moje dziecko nie jest wystarczająco bystre, żeby dostać piątkę. Jak mam je zmusić, żeby zabrało się do jakiejkolwiek pracy, skoro Pan rozdaje piątki za darmo? Teraz będzie się wylegiwało na kanapie i myślało o niebieskich migdałach”.

Wszyscy mówią dziś o „wykształceniu wysokiej jakości” dostępnym dla każdego dziecka. Ale zaoferowanie każdemu dziecku wykształcenia wysokiej jakości to jakiś absurd, sprzeczność sama w sobie. Rodzice mówią: „dajcie mojemu dziecku wykształcenie wysokiej jakości”, ale tak naprawdę myślą: „Zróbcie coś, żeby wyprzedził wszystkie inne dzieci!”. Krótko mówiąc, uczyńcie z niego zwycięzcę. Ale nie w wyścigu, w którym wygrywają również inni – to nie przyniesie mu żadnych korzyści. Oni mają na myśli wyścig, w którym większość dzieci przegrywa.” [1. Fragment pochodzi z książki pt.: „Zamiast edukacji”, Johna Holta jednego z  najbardziej reprezentatywnych dla ruchu domowej edukacji przedstawicieli amerykańskiej humanistyki.]

Z refleksyjnymi pozdrowieniami – 
Magda