Wracam do domu zmęczona i głodna, po całym dniu (wcześniejszej) opieki nad dwójką dzieci i prowadzeniu intensywnego szkolenia. 

Zostawiam względnie ogarnięte mieszkanie, zastaję kurniczek🤷🏻‍♀️ 

Od wejścia rzucam wymowne: – “Jejuuu”, ale mąż na nie nie reaguje. 

-Hej Madziu! – woła radośnie i szaleje z dziećmi na podłogowej macie. 

Ta scena odpala we mnie mniej radosny wkurw. Powoli gaśnie racjonalne spojrzenie, włącza się tryb walki…

Znam ten mechanizm – zmęczona ja – matka, bez POZWOLENIA sobie na chwilę wytchnienia w ciągu dnia! (czasem zabraknie mi uważności na siebie, niestety) i on – tata z wyraźnym PRZYZWOLENIEM na zadbanie o swoje zasoby. Z tego połączenia powstaje często tylko jedno – siwy dym. 

– Jest może obiad? – rzucam poirytowana. 

– Nie zdążyliśmy zrobić, kochana. Może zjesz jajka albo kanapki?

To pytanie pociąga lawinę niesprzyjających myśli: „Kanapki po całym dniu pracy?”, “Ten sobie leży, a ja zapierdzielam”, „Wielka rzecz, wstawić warzywa i ugotować makaron”, „Nikt mnie nie szanuje i nie wspiera…”. 

Wchodzę w stan coraz większego napięcia. 

Myję ręce i przeklinam pod nosem. 

“Ja pie*dolę, ku*wa mać…”. 

„Nie wytrzymam; mam tego dość; co za życie” – słyszę myśl, która jest dla mnie dużym zapalnikiem. Łapię ją i szczypię się w rękę. Czuję, że chcę zaopiekować się swoją złością i pozwolić jej wybrzmieć w konstruktywny sposób. 

Pośpiesznie zamykam lodówkę i otwieram notatki w telefonie (zapisuję tam sentencje, które pozwalają mi się zatrzymać w trudnych chwilach). Chwytam się pierwszej, która do mnie trafia: “Przestań robić to, co robisz i zrób dwa kroki do tyłu”. Powtarzam te słowa, robię dwa kroki do tyłu i wpadam na stojące za mną krzesło. Omijam je, otwieram okno i rytmicznie wyśpiewuję: “ła, ła, ła, ła, ła, aaa aaa i znowu ła, ła, ła, ła, ła…”. 

Biorę świadomy oddech i jeszcze jeden, ale ciało jest wciąż pobudzone. Podskakuję, robię kilka pajacyków i wracam do uważności na oddech. Mam to! Działa! – napięcie stopniowo odpuszcza. Biorę kilka łyków zimnej wody i robię przysiady. 

Zmachana podchodzę do męża i dzieci, mówię, że właśnie wyskakiwałam swoją złość i kładę się na podłodze. Maluchy przytulają się do mnie. Po chwili bliskości rozkładam dzieciom drewnianą kolejkę i zapraszam męża do pogadania. 

– Kiedy zastaje taki bałagan po całym dniu pracy, wkurzam się i mam ochotę krzyczeć. 

– Co cię wkurza?

– Bajzel, głód i zmęczenie. I to, że leżysz na podłodze, jak gdyby nigdy nic.

– Denerwuje cię, że odkładam wszystko na bok i bawię się z dziećmi?

– Raczej to, że ja muszę sprzątać i ogarniać, bo ty tego nie robisz.

– A skąd myśl, że musisz?

– Nie wiem.

– Może ze zmęczenia?

– Być może.

– Nie musisz, Madzia. 

I to “nie musisz” bardzo mnie zatrzymuje. Przecież od lat się tego uczę. Wciąż przypominam sobie i innym o tym, że: 1. mam wybór i mogę o siebie zadbać. Odpuścić sobie i wrócić do działania za chwilę. Mogę robić dla siebie małe dobre rzeczy i powoli uwalniać się od języka powinności, 2. nieład w domu i kanapki na obiad, nie są niczym złym i nie obniżają mojej wartości, 3. złość na innych za to, że czegoś dla mnie nie robią, wynika z tego, że czasem o sobie zapominam i wówczas otwiera się we mnie głos z przeszłości, że jak ktoś zadba o swoje „cztery litery” to jest chamem i egoistą, bo się o mnie nie troszczy… 

Tymczasem nikt nie jest odpowiedzialny za moje emocje (granice i potrzeby). Moja złość na męża jest o mnie, a nie o nim. Nie o tym, że on mnie nie wspiera, a o tym, że kiedy w porę nie zadbam o swoje potrzeby, pojawi się we mnie oceniający (wszystkich) głos szakala. Nie chcę go tłumić, ani wypierać, bo mówi o tym, że w moim życiu dzieje się coś ważnego, ale nie chce go też w sobie pielęgnować. 

Dlatego go zauważam (w myślach, słowach, które wypowiadam, działaniach, których się podejmuję) i ćwiczę zatrzymywanie się przy nim. Sprawdzam, co chce mi powiedzieć.

Najczęściej przypomina mi o tym, że mogę zobaczyć i poczuć siebie wcześniej, zanim poczuje się maleńka i nieważne; zanim zniknę. Mogę uśmiechnąć się do siebie i powiedzieć sobie: „jestem”; odpuścić wiele rzeczy i zrobić więcej przestrzeni na to, co mnie wspiera – spacer boso po trawie, świadomy oddech, ciepłą herbatę i telefon do przyjaciółki. Mogę zachować energię na popołudnie i wieczór, zamiast dążyć do nieustannego bycia na 100%; widzenia pracy, domu i dzieci. 

Mogę uszanować siebie najpierw i nie czekać na to, aż ktoś to za mnie zrobi. Dać sobie czułość, empatię i wsparcie. Wyjść do świata z miejsca ich obfitości. Wówczas to, co „na zewnątrz” nabierze nowego znaczenia. 

#twojasiła #wmocyniezależności #i #empatiidlasiebie

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *